Dla odmiany jakaś gra – Indian Chief

Schizfretka na forum gry-planszowe wspomniał o grze Indian Chief rozgrywanej dwiema klasycznymi taliami. Przeważnie propozycja zagrania zwykłą talią napotyka zdecydowany opór, atrakcyjność takiej rozrywki nie wytrzymuje porównania z oczyszczonym już z resztek kota regałem nęcącym dziesiątkami ozdobionych niemieckobrzmiącymi nazwiskami pudełek.

Sam za często nie grywam klasyczną talią, nie tylko z braku okazji, ale także dlatego, że gry te często faktycznie są na pierwszy rzut oka mniej atrakcyjne – brak oprawy, brak klimatu – czyli tego wszystkiego, czym rozpieszczają nas nowoczesne planszówki. Z drugiej jednak strony w obliczu wysypu tematów „Co zabrać małego na wakacje” teraz jest idealny moment, żeby zainteresować się tymi bardzo kompaktowymi wytworami ludzkiej kreatywności.

Ostatnio zdarzyła mi się ku temu wyśmienita okazja – wyjazd do teściów. Spacer, obiad i wybieganie psów odhaczone, a czas wolny pozostał. Kubb w dalszym ciągu tkwił w warsztacie wewnątrz samochodu. Kilkanaście minut namawiania wraz z użyciem argumentu „Gramy kartami z rysunkami Mleczki, najwyżej się pośmiejecie i złożymy talie” zaowocowało prawie-że-entuzjastyczną reakcją współgraczy.

Indian Chief jest grą toczącą się przez 7 rund, w trakcie których musimy wykonać 7 różnych meldunków. Zasady każdego są inne, każdy ma też swoje reguły punktowania. Cała gra trwa 15-20 minut, a działa na dwie do ośmiu osób. Nie ma tu licytacji, więc Indian Chief jest do wytłumaczenia w 5 minut, a krzywa uczenia się jest dość stroma. Dzięki temu możemy usiąść ze świeżakami i po kilku rozdaniach będą ogarniać jak Tesla elektryczność.

Oczywiście nie jest to gra klasy Brydża, czy chociażby Tichu, niemniej pozwala co pewien czas przyjemnie spędzić godzinkę czy dwie z klasyczną talią kart. Gra spodobała mi się na tyle, że podjąłem się próby przetłumaczenia zasad, można je znaleźć tutaj. Czy w celu zastosowania, czy też dla szydery – to już pozostawiam Wam.