Ważne są tylko te gry, w które wcale nie gramy
Swego czasu pisałem już, że zawiaduję sekcją gier planszowych LSF Cytadeli Syriusza. Wiąże się to z robieniem zakupów na potrzeby games roomów przez nas organizowanych – czy to na cotygodniowych spotkaniach, małych imprezach bądź Falkonie. Klucz dobierania gier musi być oczywiście inny niż „O, w tego Mejdż Najta by pocisnął”. A jaki? praktyka pokazuje, że muszą to być gry w które nikt nie gra.
Na czym ten fenomen polega? Zacznijmy może od przypowieści. Niecały miesiąc temu odbył się Falkon, na którym liczba gości podchodziła pod 7k osobo-osób. Games room okazał się większym wyzwaniem logistycznym niż w zeszłym roku, gdzie ludzi było około połowy stanu. Porównanie najlepiej było widać po zajętości stolików – na gr przeznaczona jest prawie cała hala 2,8tys. m2 (oprócz kawałeczka przeznaczonego na warsztaty i schowka na dzieci). Poprzedni rok – były dwa momenty, gdy hala była pod korek – piątek/sobota o 1 w nocy i sobota późniejszym popołudniem. W tym roku takie obłożenie było praktycznie non stop (niedziela rano i poniedziałek w ogóle były jeno luźniejsze) – a stołów dostawiliśmy kosztem ich powierzchni.
Wypożyczalnia nastawiona była na ludzi, którzy wiedzą, czego szukają – co było osiągnięte za pomocą dynamicznej galerii (pudełka były wyłożone na stołach 😛 ). Oczywiście było też sporo ludzi, którzy szukali:
- czegoś na 8 osób prostego
- czegoś zręcznościowego na 12 osób
- czegoś prostego na 3/4/5 osób
- czegoś zabawnego (czy to Kuźnia Gier tak wychowała całe pokolenie fantastów)
- Munchkina
- Jungle Speeda
- Jengi
- Talismana
- sporadycznie inne tytuły
Munchkina mieliśmy swojego 4 sztuki, dostaliśmy też ze 3 od Rebela. Oprócz tego na nocki Black Monk podrzucał 12 sztuk. Mimo to na Munchkina były niemalże zapisy, jeżeli ktoś grał, to miał łańcuszek chętnych ustawionych do kolejnego wypożyczenia.
Podobnie niesłabnącym powodzeniem cieszyły się „gry erpegje”, czyli przygodówki, których jednak w klubie praktycznie nie mamy (aż mnie wzdryga na myśl o wydaniu pewnie z 500zł na Talismana z niektórymi dodatkami).
Tutaj dochodzimy do fragmentu kupowania gier, w które nikt nie gra. To coś jak z byciem w Stanach – „ja nie byłem, ale znam kogoś, kto był”. Z obserwacji forumowych niewiele osób grających w planszówki gra w powyżej wymienione tytuły – ale każdy zna kogoś, kto gra. Ja znam w tej chwili około 5 tysięcy takich ludzi 😉 Podejrzewam, że posiadając 10 gier, w 20 egzemplarzach każda, byłbym w stanie zrobić games room, z którego 85% uczestników konwentu byłoby zadowolonych.
Wybór takich gier jest pewnym problemem – przynajmniej dopóki nie widać, że któraś firma wkłada miliard ciężkich roboczogodzin w promowanie tytułu. Tutaj, zwłaszcza po ostatnich kilku imprezach, na których byłem, nie sposób nie docenić wysiłków Black Monka. Każdy konwent to nauka Munchkina, turniej Munchkina (albo i kilka – dla początkujących, dla zaawansowanych, dla takich z brodą, dla takich z brodą trymowaną…). Czterodniowy konwent to 8 dni tłumaczenia tej gry w różnych wariacjach (bo ze 2 osoby tłumaczą minimum) – zobaczyć takiego tłumacza ostatniego dnia konwentu – wyryje się to w psychice: czerwone oczy, gesty drżącymi rękami, nieme wołanie o odpoczynek całego udręczonego ciała – zostawionym na konwencie zdrowiem tłumaczy można by wskrzesić wszystkich poległych poszukiwaczy przygód ze wszystkich kampanii Warhammera. Ale ta praca się przekłada – najdobitniej uświadamia to seria szesnastogodzinnych dyżurów w games roomie – podejrzewam, że średni czas obsługi skróciłby się o połowę, gdybym zaczynał od słów „Munchkin wyszedł, Jenga wyszła, Talismana nie ma w ogóle. A, Gry o Tron też nie ma chwilowo”.
Wracając do tematu – ta refleksja naszła mnie przy okazji przedwczorajszych zakupów dla klubu. Na forum g-p jest już ze 30 (już 40 – a piszę to wcale nie tak długo) stron dyskusji o Wiedźminie, generalnie da się odczuć rozczarowanie graczy będących graczami – pojawiają się za to głosy, że wiele osób nie będących marudami doświadczonymi graczami ( 😉 ) jest urzeczonych. I nawet sekundy się nie wahałem czy wziąć tę grę do biblioteki klubowej. Raz zagrać pewnie spróbuje spora część klubowiczów. Natomiast na konwentach pewnie przed zużyciem do zera gry wyjdzie niecała złotówka za partię. Jestem gotów się założyć.
Szef kolegi (robiącego w reklamie) mawiał, że „czasem trzeba przejechać się metrem, bo wtedy można zobaczyć dla kogo te reklamy się robi” – dla mnie takim zobaczeniem są wielkie konwenty. Gry planszowe są coraz popularniejsze – ale dalej 90% tytułów to nisza w niszy. Robimy co tydzień (przynajmniej) podcast z nową recenzją. I robimy to dla naprawdę niewielkiej części grających w planszówki. Dość niesamowite wrażenie.