Przegrywanie z godnością. Innych.

Czasami bywa tak, że granie boli. Intelektualnie. Boli przegrana, posiadanie słabszego mózgu, okazanie niższości intelektualnej, czy jak tam w swojej grupie dworujecie z przegrywającego. Sposobów radzenia sobie z tym jest kilka.

Pierwszy to naturalnie zmiana grupy. Jeśli ktoś nie umie wygrywać to jest bucem i nie zasługuje na przywilej przebywania w naszym towarzystwie. Drugi to wyrobienie sobie odporności psychicznej. Dobra, pożartowaliśmy, to przyjrzyjmy się sposobom, które mają szanse zadziałać w krótszym okresie czasu (albo w ogóle zadziałać).

Najprostszy sposób to wybranie gry ze sporą dawką losu. Tradycyjna wymówka – karty mi nie podeszły, kości są krzywe, jakiś debil to tasował – zawsze działa. Może współgracze nie wierzą, zwłaszcza taki, który akurat wygrał, ale na potrzeby delikatnej psychiki aspołecznego fana planszówek wystarcza – przynajmniej na tyle, żeby ukryć drżenie brody do czasu dobiegnięcia do łazienki (jeszcze można rzucić żart związany z naszym kilkuminutowym chlipaniem w łazience – „idę prezentować co myślę o waszych przy planszy poczynaniach” – tylko musimy zadbać, żeby chlipania nie było słychać).

Drugi sposób, ostatnio przeze mnie przetestowany z dużym sukcesem. Trzeba mieć kota. Kot musi umieć korzystać z kuwety. Żona musi umieć korzystać z męża (nas) jako urządzenia do czyszczenia kuwety. Kilka wprawnych ruchów łopatką do wybierania kocich prezentów nie będących martwymi zwierzętami (nie nigdy, raczej nie będących nimi w tym momencie) i już możemy z dumą prezentować spuchnięte oko, w które efektownie wbity jest kawałek żwirku. Jeżeli jest to żwirek sylikonowy, to możemy współgraczom zaprezentować dodający efektu syk – tylko trzeba szybko do nich dobiec. Ja wybrałem wypłukanie oka, więc efekt dźwiękowy ich ominął, ale zapuchnięte, łzawiące oko widzieli. Możliwości są dwie – albo wygramy i będziemy się z nich nabijać, że z chwilowym kaleką przegrali, albo przegramy mając świetne wytłumaczenie – nawet planszy nie widzieliśmy, a łzy to efekt żwirku.

Innym sposobem, który stosuję z dość dużą skutecznością (oraz mam ochotę powtarzać, w przeciwieństwie do „manewru kotowego”) jest nie granie nigdy 2 razy w tę samą grę. Pierwsza partia to uczenie się zasad – jeśli wygramy to naturalnie jesteśmy mistrzami adaptowania się do nowych okoliczności. Przegraną kwituję słowami: „to może jeszcze raz, tym razem na poważnie?” Repertuar tekstów jest oczywiście szerszy (nie wszystkie moje)
-Sprawdzałem możliwości gry, żeby w następnej móc grać z pełną świadomością.
-Próbowałem innej taktyki, teraz już widzę, że gra jest popsuta i można wygrać ją tylko idąc w [tu podajemy to, co akurat robił wygrywający]
-Gdybyś w trzeciej turze mi nie zablokował pola blablabla
-Ewidentnie wygrywa zawsze rozpoczynający/na prawo od rozpoczynającego/ostatni
-To jest tak głupie, że nawet nie chciało mi się próbować

Ponieważ lubię pisać z praktyki (nie sprzedawałbym niesprawdzonych rad!) muszę napomknąć o nieco mniej chwalebnym, ale szalenie skutecznym sposobie – PP, czyli Pyrgnięciu Planszą. Z powodzeniem zastosowałem to na Mare Nostrum, kiedy współgracze nie potrafili zrozumieć jasno spisanych zasad. Co prawda ostatnią fortecę znalazłem dopiero przy przeprowadzce, niemniej było warto, gdyż inni nie skupili się na zapamiętaniu sytuacji na planszy przed Wielkim Pyrgiem. Mogłem więc dowolnie ubarwić moją wspaniałą sytuację i przeprowadzić logiczny dowód doprowadzenia do mojego zwycięstwa.

Niezawodnym sposobem jest posiadanie telefonu, który ma możliwość wykonywania fałszywych połączeń – np Samsungi Solid (można nawet nagrać jakiś tekst, żeby udawały, że z nami rozmawiają). Działa to tak, że na zablokowanej klawiaturze wciskamy 4x dół, a telefon po 30s zacznie dzwonić. Jeżeli ma się dużo zdolności aktorskich można odegrać scenkę „nagły wypadek, muszę lecieć”; jeżeli tych zdolności jest mniej trzeba manewr powtórzyć kilka razy, a później ponarzekać na przeszkadzającą żonę/matkę/prokuraturę i z godnością wytłumaczyć swoją porażkę ich winą.

Kolega elektryk sprzedał mi patent ze zrobieniem spinacza – łączymy dwie wtyczki kablem, dajemy między to zamykacz obwodu, uruchamiany np. nogą. Wpinamy w gniazdka, w krytycznym momencie robimy pstryk – i już możemy udawać, że musimy na zewnątrz dłubać w bezpiecznikach, albo że to stresujące, albo że dzwonimy do elektryka i go opieprzamy (patrz punkt poprzedni). Podobny manewr można zastosować z instalacją gazową, niemniej odradzam, bo później trzeba znowu użyć zdolności aktorskich podczas wielokrotnych rozmów z ubezpieczycielem, śledczymi czy też żoną (zagrożenia uszeregowane od najlżejszych do mogących skutkować obrażeniami śmiertelnymi).

Generalnie radzenie sobie z przegraną jest jedną z często wymienianych pozytywnych skutków wychowawczych grania w planszówki. Ja tam nie widzę w tym nic wychowawczego.