Kickstarter to zło, albo czemu wolę gry ze sklepu

Przygotowując się do nagrania Tajnego Odcinka Gradania przejrzałem listę posiadanych gier. Nie ma mnie w pobliżu szafki, nie mam więc jak po prostu na nie spojrzeć – dlatego muszę posiłkować się listą.

Uderzyła mnie jedna rzecz – nie zagrałem jeszcze w nic, co przyszło mi po wsparciu na platformach dla idealistów (bo przecież na Kickstarterze wspieramy ideę, a nie kupujemy produkt). Większości nawet nie sprawdziłem czy jest kompletna. Czegoś mi tam brakuje w Escape, ale czego dokładnie to w sumie nie wiem. Nawet Zamki Króla Ludwika, które miały mało elementów dodanych, ostatecznie nie trafiły u mnie na stół. Denerwuje mnie dodawanie kolejnych elementów jako progów – bo to później trzeba liczyć, bo to jest pakowane w woreczki, naklejane na pudełka, dorzucane obok. Nie podoba mi się to, nie jestem w stanie zmusić się do przeliczenia.

Drugą rzeczą jest to, że nawet jeśli byłem na grę super nakręcony – to ona przychodzi za, średnio w moim wypadku, półtora roku. Po takim czasie to ja nawet nie pamiętam co to było, czemu chciałem w to grać. Gra trafia więc na półkę. Jeżeli mam bowiem rozpakowywać grę z mnóstwem dodatków, w którą póki co niespecjalnie mi się chce grać – to nie chce mi się też rozpakowywać. Zwłaszcza że do sensownego popakowania w woreczki przydałaby się lektura instrukcji – bo inaczej to mogę po prostu podzielić żetony po kształtach.

Inną rzeczą jest jakość rozgrywki – ten element waży tylko w przypadku reedycji, nowych wydań, polonizacji etc – czyli wtedy, gdy można to było sprawdzić wcześniej. Dlatego wsparłem Zamki (ograłem wcześniej solidnie), dlatego wsparłem Ucieczkę (od dawna i uznana, najwyżej sprzedam w folii z niewielkim brakiem). 2 lata temu Windziarz zdobył na Essen nieco dramatycznie słabych gier (Velociraptor! Cannibalism!, jakieś-coś-o-aztekach), które były kickstarterowane. Dość popularnym poglądem jest obecnie, że wielu grom z Kickstertera brakuje procesu rozwijania produktu. Z drugiej strony mamy sprawdzone gry, które jednak nie są popularne, więc ich kampanie wyglądają jak opuszczone plany zdjęciowe westernów (np. Akademia giermków).

Marketing jest w kampaniach kolejną rzeczą, która mnie zniechęca. Nijak ma się do jakości gry, a w znacznej mierze decyduje o sukcesie.

Kolejna rzecz – dostępność gier. Jeżeli coś jest wydane przez finansowanie społecznościowe, to tak właśnie kupowana jest większość egzemplarzy tego tytułu. Kiedy więc okaże się dobry – to już go nie ma. No chyba że jest crapem, wtedy przez pewien czas da się kupić. No ale wówczas nie ma po co. Problemem, który się z tym wiąże, jest niechęć wydawców do takich tytułów. Globalizacja sprawiła, że (obstawiam) większość gier finansowanych społecznościowo trafia na Kickstartera. Często są one EU-Friendly, czyli wysyłane bez dodatkowych opłat do krajów Unii Europejskiej. Kiedy więc gra zarobiła już ten milion dolarów, to jej wydawca nie robi drugiej kampanii. Albo uznaje, że rynek się nasycił, albo próbuje uderzyć do wydawcy. Dodruki się oczywiście zdarzają, ale, znowu z moich obserwacji – nie jest to reguła. Taki ktoś uderza więc do zwykłego wydawcy. Ten patrzy na tysiące sprzedanych kopii i jednak pozostaje sceptyczny – bo ten podekscytowany, nakręcony i robiący samodzielnie marketing klient już kupił, została więc sama żmudna robota sprzedawania „końcówki” nakładu.

Mamy więc dobre gry, które po developingu mogłyby być lepsze. Ale nie będą, przynajmniej nie przez pewien czas, bo wznowienie z innymi zasadami zdenerwuje oryginalnych nabywców. Gry, które „trzeba było kupić rok temu”, bo teraz są nie do dostania. Im większy sukces niezależnego wydawcy na Kickstarterze, tym mniejsza szansa na dodruk u zwykłego wydawcy. Gry, które są okrutnie słabe, ale marketing skusił na nie wiele osób. Wreszcie – gry, które mogą być dobre, dopracowane i wypromowane sprawiedliwie. Ale które były interesujące 2 lata wcześniej, a teraz przyszły obwieszone dodatkami jak choinka. Dodatkami, które trzeba policzyć, których trzeba pilnować, ale które i tak nie zmieszczą się w pudełku. Czego natomiast nie mamy? Nie mamy dobrych gier, których wydawcy w marketing umieją mniej niż w robienie gier. Ale którzy to są – tego się nie dowiemy, bo pewnie też wydawcy nie walą drzwiami i oknami do autorów, którzy polegli na Kickstarterze.

Stare, dobre czasy nie zyskały tego pozytywnego przecież określenia przypadkiem. Niektóre rzeczy naprawdę były wtedy lepsze. Na przykład jeśli nie istniały.